Moja historia cz. IX Gdy czujność śpi, budzi się zło…

Może się wydawać, że pobyt w szpitalu nie ma dobrych stron. Czasem jednak ma – jeśli tylko będziesz mieć odrobinę szczęścia. Dla mnie było nim spotkanie z Olą, moją superbohaterką, która zamiast peleryny nosi odjechane leginsy we frytki. Wszystkich, którzy jeszcze nie poznali Oli, odsyłam do mojego poprzedniego wpisu. Tych dobrych stron szpitalnej rzeczywistości jest jednak niezwykle mało i dlatego dzisiaj wracamy do korzeni – nadszedł czas na kolejną odsłonę szpitalnego horroru, a w roli głównej wystąpi wcześniej wspomniany przeze mnie Dewiant Jaro, który tylko z pozoru wydawał się życzliwym Panem w średnim wieku. Byłam wtedy bardzo słaba, praktycznie na stałe przykuta do łóżka, a na dodatek regularnie rozjeżdżana walcem przez Lawendową Mafię na czele z Luksusowym Januszem, Krzywą Wiesią i Sadystyczną Zdzichą. Zarówno moja nietypowa choroba jak i stosunek Lawendowej Mafii do mnie budziły powszechne zainteresowanie na całym oddziale. Inni pacjenci byli jawnie oburzeni tym, jak mnie tam traktowano i zawsze stali za mną murem. Po pewnym czasie, przestało się to podobać guru oddziału, wiec Zdzicha, postanowiła zastosować wobec mnie metodę izolacji – początkowo zabroniono mi wchodzić do sal innych pacjentów, co niespecjalnie mnie ruszyło, jako że i tak nie miałam siły zwlec się z łóżka. Odwiedzało mnie jednak sporo osób z oddziału, dlatego też Lawendowy Dream Team wprowadził ogólny zakaz przechodzenia pacjenta z jednej sali do drugiej oraz kontaktowania się ze mną. Potem krótkie rozmowy odbywały się już tylko i wyłącznie na korytarzu, a ponieważ inni pacjenci nie mogli wyjść z podziwu jak elita Luksusowego Janusza daje upust swoim frustracjom kopiąc leżącego, próbowali często nawiązywać ze mną kontakt, by wesprzeć mnie chociaż dobrym słowem. Tak jak wspominałam, nie tylko mi się obrywało w Lawendowej Dolinie, co trudniejszy i bardziej skomplikowany przypadek tym większa wrogość i agresja ze strony personelu. Bo przecież jak to my nie wiemy co Ci jest? My wiemy WSZYSTKO I POMAGAMY KAŻDEMU… Jednak jeszcze zanim odseparowano mnie od reszty pacjentów, często toczyły się między nami rozmowy w salach chorych. Pewnego dnia do takiej pogawędki dołączył nowy pacjent Lawendowej Doliny – Dewiant Jaro. Jaro parał się fotografią, o czym przyszło się przekonać wszystkim pacjentom na oddziale. Szczycił się pokazując swoje „dzieła sztuki” każdemu napotkanemu wolnemu słuchaczowi. Zdjęcia Jara nie były zwykłą artystyczną łapanką krajobrazów, czy nienagannych portretów zwykłych ludzi. Fotografował wydarzenia sportowe i teatralne, co na początku nie stanowiło dla mnie nic nadzwyczajnego. Jaro przebywał na oddziale Luksusowego Janusza z powodu rzekomych problemów z sercem. Nikt jednak do końca nie wiedział co mu jest, w jaki sposób i czy w ogóle macki Lawendowej Mafii nie dopadły również i jego. On sam nie skarżył się na problemy zdrowotne, wspominał tylko, że coś pobadali i lada dzień do domu. Ten dzień jednak długo nie nadchodził. Pierwszy kontakt wzrokowy nawiązałam z Jarem podczas jednej z dyskusji na mój temat, jeszcze w sali innych pacjentów. Niby stał obok, ale bacznie słuchał i obserwował cała sytuację. W Lawendowej Dolinie spotkałam garść naprawdę bardzo dobrych, szczerych i ciepłych serc i z niektórymi osobami mam kontakt po dziś dzień. Wszyscy byli wobec mnie bardzo życzliwi. Moja ciągła walka z lekarzami nie pozwalała na zachowanie czujności wobec pacjentów, którzy w porównaniu do fartuchów trzymali zawsze moją stronę. Wydawało się, że wobec ogromu zła, które serwuje mi sama choroba i lekarze, każde pozytywne słowo, czy aprobata innej osoby są niegroźne, niczym nie podszyte i generalnie mile widziane. Nie miałam sił na prowadzenie długich pogawędek, ale w sytuacjach gdy np. Krzywa Wiesia po raz kolejny skarciła mnie za niesubordynację, lub gdy pod groźbą nieudzielenia pomocy usłyszałam od Sadystycznej Zdzichy, że mam pokornie przyjąć fakt, iż jestem anorektyczką, która na własne życzenie przestała jeść, to całość tych emocji i złości, które wtedy we mnie narastały mogłam chociaż wyrzucić do ludzi, którzy sami podobnie jak ja nie mogli się nadziwić, że to się dzieje naprawdę. Widziałam, że innym pacjentom jest mnie zwyczajnie po ludzku bardzo szkoda i gdyby mogli mi jakoś pomóc to z pewnością by tego dokonali. Sami jednak zmagali się ze swoimi chorobami i z nieudolnymi działaniami pseudo lekarzy Lawendowej Doliny. Zwykle chory też patrzy zupełnie inaczej na cierpienie i niedolę drugiego człowieka, mniej więcej wie i rozumie jak może się czuć ta osoba i ma w sobie znacznie więcej empatii niż ci, którzy sami nigdy nie byli poważnie chorzy, a swoją wiedzę o szpitalnej rzeczywistości czerpią głównie z wybitnych dzieł filmowych spod znaku Papryka Vegety. Dlatego obcowanie czy jakikolwiek kontakt z tymi ludźmi stanowił dla mnie swego rodzaju ostoję, dając poczucie, że jeszcze doszczętnie nie zwariowałam, a to, co wyprawiają tamtejsi lekarze jest naprawdę wyjątkowo nieudolne, okrutne a przede wszystkim cholernie niesprawiedliwe i nieetyczne. Dewiant Jaro również wydawał się być zmartwiony moją sytuacją. W szczególności interesowały go mechanizmy moich dolegliwości. Bacznie mi się przyglądał. Na początku zagadywał tylko przy okazji zbiorowych rozmów z innymi pacjentami. Potem poczuł się na tyle swobodnie, że zaczął przychodzić do mojej sali. Rozmowy zaczynał zwykle czepiając się bardzo neutralnych tematów, ale miał też dużo pytań odnośnie mojego samopoczucia. Często zagajał pokazując mi fotografie, których był autorem. Tak naprawdę nie byłam wtedy zainteresowana tym, co mi pokazuje, ani co do mnie mówi, gdyż sytuacja, już od dłuższego czasu nie pozwalała mi skupiać uwagi nawet na rzeczach, które kiedyś mnie interesowały. Nie byłam w stanie w spokoju przeczytać choćby jednej strony gazety czy książki bo i tak nie rozumiałam ich treści. Nawet odmóżdżające tabloidowe artykuły o napompowanych pośladkach sióstr Godlewskich znacznie przewyższały moje zdolności poznawcze. Towarzyszyły mi chroniczny ból i nieustający dyskomfort i po prostu nie potrafiłam myśleć o czymkolwiek innym. Byłam totalnie zdezorientowana.

głowa na boki 1

Wtedy jednak wiedziałam, że utrzymanie słownego i mentalnego oparcia w innych pacjentach jest mi niezbędne. No i nie chciałam nikomu okazywać, że to co do mnie mówi często wlatuje jednym, a wylatuje drugim uchem. Dość wybiórczo odbierałam informację podczas luźnych rozmów. Jedyna czujność jaką miałam byłą poświęcona na to, co tym razem będą chcieli mi wmówić lub zrobić ze mną lekarze. Byłam ciągle w stanie walki i ucieczki, kiedy organizm w wyniku ciągłego poczucia zagrożenia produkuje duże ilości adrenaliny. Dlatego selekcjonowałam ludzi na tych, co jawnie działają na moją niekorzyść, a wszyscy pozostali byli z automatu uznawani przeze mnie jako przyjaźni i niegroźni. Jaro, bynajmniej nie zrażony moją obojętnością, sprawiał wrażenie osoby wyjątkowo spokojnej i bardzo pogodnej, a z jego niemłodej już twarzy nigdy nie schodził delikatny uśmiech. Podczas jednej z rozmów sam na sam opowiedział mi o swoim znajomym lekarzu cudotwórcy, który podobno potrafił wyleczyć nawet najcięższe choroby. Nigdy nie byłam osobą zabobonną, nie wierzyłam we wróżki, wahadełka czy “ręce, które leczą”. Jednak kiedy lekarze zamiast mi pomóc robili ze mnie wariatkę to, choć nadal sceptycznie, byłam gotowa na próbę różnych alternatywnych metod. Ze względu na moje tragiczne położenie byłam skłonna spróbować dosłownie WSZYSTKIEGO, każdej możliwej terapii, byle tylko móc znowu normalnie jeść. I tutaj przysłowiowe „tonący brzytwy się chwyta” było bardzo zasadne. Jak się potem okazało Jaro miał na myśli bioenergoterapeutę zza wschodniej granicy, a dokładnie z Ukrainy. Z opisu Jara wynikało, że człowiek jest istnym cudotwórcą i za pomocą swojej energii wpływa na wszelkie ośrodki ludzkiego ciała. Nadal resztki zdrowego rozsądku i podświadomości podpowiadały mi, że jest to zwyczajnie niemożliwe, aby coś takiego mogło mi jakkolwiek pomóc, ale pomyślałam sobie wtedy, że i tak nie mam już nic do stracenia. Kiedyś, raz jeden po licznych namowach rodziny i znajomych miałam styczność z „cudotwórcą” na zbiorowym spotkaniu uzdrawiającym. Nie dotrwałam jednak nawet 10 minut ponieważ to, czego tam doświadczyłam było jedną z najdziwniejszych i najbardziej idiotycznych sytuacji w moim życiu i nawet będąc już w okropnym stanie fizycznym nie mogłam powstrzymać ataku śmiechu, przez co musiałam szybko opuścić sesję uzdrawiania… Wtedy był to jednak tylko miejscowy szarlatan, do którego zwykły przychodzić naiwne starsze panie z wszelkimi bólami istnienia i zostawiać mu w koszu na dary banknoty niemałych nominałów. Tutaj wszystko było o wiele bardziej owiane tajemnicą i bliskowschodnią egzotyką. Pomyślałam więc, że skoro nawet obdarzony szóstym zmysłem Kossakowski potwierdził skuteczność takiej terapii w swoich programach i książkach, to może faktycznie coś w tym jest. Jaro obiecał umówić mnie z ukraińskim zaklinaczem dusz tuż po moim wyjściu ze szpitala… Nie miałam wtedy pojęcia kiedy i czy w ogóle ten moment nastąpi i w jakim wówczas będę stanie, ale po prostu już zrezygnowana i zmęczona moją sytuacją powiedziałam, że dobra, co mi tam, mogę się z nim spotkać. Później gdy mój pobyt w szpitalu wydłużał się, dla Jara przyszedł czas opuszczenia Lawendowego „Raju”. Na pożegnanie powiedział, że musi mieć ze mną kontakt w sprawie „specjalisty”. Wtedy tylko na moment zdrowy rozsądek przemówił, przez mój wyprany chorobą i atakami fartuchów mózg i zapytałam Jara: Skoro ten Pana bioenergoterapeuta jest taki rewelacyjny, to czemu Pan sam się u niego nie leczy? Jaro ze stoickim spokojem i niezmiennym uśmiechem odparł: „Ja nigdy bym się nie odważył go o to poprosić, moje problemy są błahe a jego moc uzdrawiania jest wyjątkowa, tak jak właśnie Twój przypadek.” Zapaliła mi się czerwona lampka… Jednak moja sytuacja była tak daleka od normalnej, że nie widziałam już dla siebie innej szansy. Słabość przesłoniła mi trzeźwe myślenie. Zostałam poproszona o podanie numeru telefonu abyśmy mogli pozostać w kontakcie w sprawach mojego „uzdrawiania”. I wtedy zostawiłam mój numer telefonu człowiekowi, o którego prawdziwych zamiarach nie miałam zielonego pojęcia. Jaro dodał, że za kilka dni spotka się z bioenergoterapeutą i przyjdzie do mnie w odwiedziny z informacjami. Machnęłam na to ręką – byłam pewna, że już więcej go nie zobaczę. Ku mojemu zaskoczeniu Jaro pojawił się w mojej sali kilka dni później, dzierżąc w ręku profesjonalny aparat fotograficzny. Powiedział mi, że już wszystkiego się dowiedział i że musimy jak najszybciej rozpocząć proces zapoznawania mnie z uzdrowicielem. Dodał, że pierwszą część możemy wykonać zaocznie, ale będzie potrzebował do tego mojej fotografii. Byłam w ciężkim szoku, powiedziałam, ze wolę, żeby nie robił mi zdjęć, on jednak zapewniał, że to kwestia niezbędna, a przy okazji zaoszczędzi mi czasu i jeżdżenia na wizyty, podczas gdy uzdrowiciel na podstawie mojej fotografii będzie w stanie ustalić przepływy energii w moim ciele. Nie chciałam żadnych sesji fotograficznych, tym bardziej, że tego samego dnia lawendowy personel swoimi działaniami wyrządzał mi istne piekło na ziemi. Pamiętam, że stałam w sali, tuż po jednym z zabiegów mających na celu „wyłupanie” z mojego jelita zalegającego barytu… Obok mnie była wtedy jeszcze Aga, moja poznana w szpitalu koleżanka, która przysłuchiwała się całej sytuacji. Wtedy ona zaalarmowała do mnie: „Ania? Ten człowiek, on dziwnie się wobec Ciebie zachowuje, dziwnie w ogóle na ciebie patrzy, nie uważasz?” Uznałam to za absurdalne i mało ważne, wobec bieżących zdarzeń. Niby, że koleś jara się umierającą z głodu kaleką życiową? NO WAY. Poza tym Jaro wielokrotnie opowiadał mi o swojej żonie, pracy, podkreślał, że ma ułożone życie. Próbowałam przekonać Agnieszkę, że jemu naprawdę jest mnie zwyczajnie, po ludzku szkoda i próbuje mi jakoś pomóc. Jednak Agnieszka, bardzo mądra i doświadczona życiowo kobieta, która zresztą potem stała się moją wspaniałą kompanką do rozmów i zaraz po Oli miała swój ogromny udział w moim późniejszym psychicznym uzdrowieniu, szybko dostrzegła możliwość zagrożenia ze strony osoby Jara. Ostrzegła mnie dodając: „Te jego zdjęcia, też je widziałam, wiesz… one niby takie artystyczne, ale jak dla mnie są bardzo dwuznaczne, a tym bardziej sposób w jaki on o nich opowiada… Ja wiem, że jesteś taka słaba, ale zwróć na to uwagę, nie potrzebny ci dodatkowy problem teraz”. Nawet przez moment wcześniej nie przeszło mi przez myśl, że Jaro może mieć wobec mnie jakieś niecne zamiary. Generalnie temat ten dla mnie od samego początku nie stanowił dużej wagi, miałam wtedy zupełnie inne zmartwienia, a to, co działo się obok totalnie mnie nie zajmowało, po prostu puszczałam takie sytuacje wolno, aby toczyły się własnym torem, nie zastanawiając się nad ich konsekwencjami. Jaro jednak w trakcie mojej rozmowy z koleżanką oddalił się na moment od mojej sali, a potem niespodziewanie wyłonił się zza drzwi korytarza kierując obiektyw lustrzanki w moją stronę. W pierwszej sekundzie nie zauważyłam, że szykuje się do robienia mi zdjęcia, zanim zdążyłam zareagować uchwycił już kilka klatek. Powiedziałam wtedy: „Wie Pan, naprawdę nie wiem czy to dobry pomysł…” Kolejny raz jednak uznałam go za niegroźnego, machając na to ręką. W międzyczasie zostałam uwolniona z oddziału Luksusowego Janusza i przekazana na oddział Dystyngowanej Grety. Wtedy już praktycznie zapomniałam o Dewiancie Jarze. On niestety nie zapomniał o mnie… Któregoś dnia zadzwonił mój telefon. Słucham? -odebrałam. „Witaj Aniu…” I już wiedziałam, że to właśnie Jaro jest po drugiej stronie. Poczułam się dziwnie. Byłam pewna, że tylko tak sobie gadał oferując pomoc, a potem jak większość ludzi wyparuje. A tu zaskoczenie, co on jeszcze ode mnie chce? Nowy szpital, towarzystwo Oli, nowe warunki, lepsze podejście do mojej osoby. Zaczęłam trochę bardziej trzeźwo myśleć… Jaro zadzwonił z pytaniem jak się czuję i co u mnie słychać. Powiedziałam, że normalnie, raczej bez zmian, ale jestem teraz w innym szpitalu i warunki są już trochę bardziej sprzyjające. Nie chwaliłam się gdzie dokładnie przebywam. Jaro powiedział, że sprawa uzdrowiciela jest nadal w toku i chciałby na ten temat ze mną dłużej porozmawiać. Powiedziałam, że w tej chwili mam zaplanowane dużo badań i nie wiem kiedy znajdę czas. Myślałam, że dam mu tym do zrozumienia, że się trochę ogarnęłam i nie zależy mi już na jego oryginalnej pomocy. Podświadomie zaczęłam węszyć w jego zainteresowaniu moją osobą coś dziwnego, ale jeszcze nie na tyle, by poczuć się tym faktem zagrożona. Poziom mojego zaskoczenia podskoczył o oczko w górę, gdy następnego dnia ujrzałam osobę Jara w drzwiach „jedynki”, czyli mojej sali szpitalnej na oddziale Grety. Byłam wtedy już po badaniu ze znacznikami, które wykazało znaczne wydłużenie czasu pasażu zarówno w jelicie cienkim jak i grubym i aktualnie byłam przygotowywana do kolonoskopii, co w moim przypadku było nie lada wyzwaniem. Musiałam bardzo powoli i małymi łykami pić „Fortrans” czyli silny środek przeczyszczający. Dla zdrowego człowieka wypicie takiego środka kończy się wulkaniczną eksplozją i przynajmniej dwiema wesołymi godzinami w toalecie. U mnie jednak po jego przyjęciu niewiele się działo, oprócz mdłości i uczucia pełności w brzuchu. Dlatego jednocześnie z podawaniem Fortransu miałam robione liczne wlewki mające na celu mechaniczne oczyszczenie jelita grubego, a tym samym ułatwiające uzyskanie prawidłowego przygotowania do badania. Wizyty i odwiedziny w tamtym czasie były dla mnie naprawdę wyjątkowo nieproszone, dlatego pojawienie się u mnie Jara było totalnym przegięciem. Zapytałam na początku, skąd wiedział, gdzie przebywam. Dewiant zaczął tłumaczyć, że był w Lawendowej Dolinie aby mnie odwiedzić i pokazać zdjęcie, które mi zrobił, ale trafił na puste łóżko. Przyznał, że moja koleżanka z tamtego szpitala powiedziała mu, gdzie jestem, więc nie wahał się ani chwili, bo bardzo chciał mnie zobaczyć. Nie miałam ochoty ciągnąć dłużej tej rozmowy, ale tylko po to, aby nie wyjść na totalną ignorantkę i ze zwykłego szacunku do starszej osoby, którą ewidentnie wobec mnie był Jaro postanowiłam zamienić z nim kilka grzecznościowych zdań, po czym poprosiłam go, żeby zostawił mnie samą, gdyż przygotowuję się do ważnego badania. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam jak uśmiech znika z twarzy Dewianta. Ewidentnie był niezadowolony, że nie jestem w stanie poświęcić mu więcej czasu, niż sobie zaplanował. Uznałam jednak, że skoro tak go to boli to trudno i to chyba najwyższy czas, aby zobaczył, że mam go dość. Na odchodne powiedział: „Wiesz ja cały czas robię co w mojej mocy, żeby ci pomóc, musisz w to uwierzyć. Zobaczysz, że się uda, już niedługo…„ Kilka dni później byłam już po kolonoskopii, która nie wykazała żadnych zmian w jelicie grubym, a jedynie przy dostaniu się do fragmentu jelita cienkiego odnotowano w nim jakiś naciek zapalny. Nie była to jednak ani choroba Crohn’a, ani nic co w jakikolwiek sposób kwalifikowałoby się pod Nieswoiste Zapalenie Jelit. Mimo, że nadal nie miałam ani szczegółowej diagnozy, ani planów leczenia, po wykonaniu kolonoskopii i oczyszczeniu moich jelit z zalegających w nich złogów poczułam się znacznie lepiej. Nadal nie mogłam normalnie jeść, ale toksyny, które gniły w moim brzuchu zostały usunięte, a razem z tym zaczęłam czuć się żywsza. Często też odsypiałam w ciągu dnia wcześniejsze nieprzespane noce, aby dodatkowo naładować moje baterie. Któregoś dnia właśnie podczas takiej drzemki nagle przebudził mnie szelest… Przeraziłam się bo zaraz po otwarciu oczu ujrzałam uśmiechniętą twarz Jara siedzącego bardzo blisko przy moim łóżku. Za blisko… Nie kryjąc zaskoczenia krzyknęłam: „Co Pan tu robi?” On na to: „Ojej przepraszam, ale ze mnie niezdara obudziłem cię, a tak pięknie, niewinnie spałaś. Jak się czujesz?” – Zapytał pospiesznie. ”Lepiej trochę, chyba” – odparłam, nadal będąc zaskoczona. „No właśnie! Widzisz!? Bo wiesz… On już działa! Ma twoje zdjęcie, już wszystko wie, ma cały plan leczenia. Od wczoraj zaczął pracować nad Twoją energią.” Kątem oka zauważyłam, że na mojej szafce szpitalnej leży prezentowa torebka, która wcześniej tam nie stała. „Co to?” – zapytałam. „To taki mały upominek na poprawę nastroju” – odparł. Podziękowałam, jednocześnie stanowczo odmawiając przyjęcia prezentu i modląc się w duchu, żeby zabrał ten badziew i wyszedł stąd jak najszybciej. Wtedy po raz drugi zobaczyłam jak z jego twarzy schodzi przyklejony uśmiech. „No ale nie ma nawet mowy Aniu, ten mały drobiazg, pomogła wybrać moja żona i poprosiła, żebym Ci przekazał.” „Nie znam Pana żony” – odparłam. „To bardzo emocjonalna kobieta, strasznie się przejęła, gdy opowiedziałem jej Twoją historię, jak nie przyjmiesz tego podarunku będzie jej przykro”. Zapytałam, więc dlaczego nie przyszedł tu z nią. „Ona nie lubi szpitali, bardzo źle to na nią wpływa” – odparł. Szybko przypomniało mi się, że to samo odpowiedział któremuś z pacjentów Lawendowej Doliny zapytany o to czemu żona go ani razu nie odwiedziła podczas gdy leży w szpitalu. Jedno było już dla mnie pewne – Jaro nie ma żadnej żony, pytanie tylko, czy ją wymyślił, czy pokroił na kawałki i zjadł. Tymczasem nieproszony gość wcale nie zbierał się do wyjścia. Z torby wyciągnął coś, co przypominało wielki termos i zaczął znowu bredzić o tym nieszczęsnym bioenergoterapeucie. “Bo wiesz, on już działa, sama zauważyłaś, że lepiej się już czujesz, to właśnie jego zasługa! Teraz czas zacząć nową dietę, którą on zalecił. Przyniosłem Ci gotowane buraczki ćwikłowe ze specjalnym olejem i kompozycją ziół leczniczych. Zapakowałem specjalnie w taki termiczny pojemnik, abyś miała jeszcze ciepłe, koniecznie to zjedz…” Kopara opadła mi do samej ziemi. Nie wiedziałam kompletnie jak mam się zachować, wiedziałam tylko, że nie życzę sobie więcej wizyt tego człowieka u mnie. Widząc moje zażenowanie, Jaro chyba zorientował się, że zaczynam wątpić w jego czyste intencje. Powiedział, że zostawi mnie teraz i jutro wróci odebrać pojemnik. Zapowiedział też, że jednym z etapów leczenia zaleconego przez rzekomego bioenergoterapeutę jest refleksologia, którą również będzie trzeba praktykować. W tamtym momencie poczułam się osaczona przez jego osobę, poczułam ulgę gdy sobie poszedł. Chyba nie muszę dodawać gdzie wylądowały buraki z termosu… Nienawidzę wyrzucać jedzenia, ale tego nawet bałabym się tknąć, zwłaszcza, że nie wiadomo czy Jaro nie dodał tam czegoś od siebie… Całej tej sytuacji przyglądała się po cichu z łóżka pod oknem Ola. Komentarz jej w tamtym momencie był bezcenny: „Ania kurwa, ten typ to jakiś psychol… Skąd on w ogóle cię zna?” Opowiedziałam Oli cała moją nieszczęsną przygodę z zapoznaniem Dewianta. I wtedy sama zaczęłam przypominać sobie fakty, które początkowo mi umykały i uznawałam je za mało ważne. Byłam zła na siebie, że sprawy zaszły tak daleko, zwłaszcza, że Aga już wcześniej mnie przed nim ostrzegała. Przypomniało mi się też co mówiła o jego zdjęciach. I wtedy to do mnie dotarło… Jak przez mgłę zaczęłam sobie przypominać fotografie, które mi pokazywał. To były zdjęcia dzieci z imprez sportowych i teatralnych. Najczęściej fotografował dziewczynki w wieku od 10 do 16 lat na różnych olimpiadach, mistrzostwach gimnastyki artystycznej lub pływania synchronicznego. Dziewczynki na tych zdjęciach ubrane były w skąpe stroje do ćwiczeń, miały włosy poupinane w kok, czasem nosiły intensywny makijaż. Jaro fotografował je w bardzo dwuznaczny sposób, od tyłu lub celowo w pozach eksponujących ich prawie nagie ciała. Jeszcze gorszy był sposób, w jaki opowiadał on o tych zdjęciach – opisywał je wręcz perwersyjnie, lubieżnie w stylu: „Zobacz jak jej się tu łydka układa.” Przypominając sobie to wzrastało we mnie poczucie niesmaku i prawdziwego obrzydzenia. Te zdjęcia ewidentnie były robione w sposób pozwalający odnieść wrażenie, że ktoś chce ująć nie sam kunszt dziedziny sportowej, lecz wdzięki nieletnich ciał…. Gdzieniegdzie pojawiały się też fotografie z przedstawień teatralnych również w wykonaniu dzieci, tam jednak wyglądało to już mniej alarmująco ze względu na różnorodność strojów aktorskich. Nadal jednak to były dzieci… Do tego czasu czułam, że mam kontrolę nad sytuacją i że za moment uda mi się odciąć od znajomości z tym chorym maniakiem. Niestety nie było to wcale takie łatwe. Niedługo musiałam czekać zanim było mi dane upewnić się, że cała ta sytuacja ma ewidentnie drugie dno, a Jaro jest zwykłym oszustem, którego kręcą podchody do młodej dziewczyny o niewinnym dziewczęcym wyglądzie. Mimo tego, że byłam już dorosłą kobietą, moja szczupła i nieskalana makijażem twarz, plus kolorowe dresiki i koszulki w koty nie dodawały mi lat. Wiele osób w szpitalu mówiło mi, że wyglądam jak dziecko. I tak najwyraźniej postrzegał mnie Jaro.

jaro wyróżn do tekstu

Ja jednak doświadczona ostatnimi przeżyciami czułam się wręcz odwrotnie, jak stare, przeorane chorobą i złem ludzkim próchno. Nie odbierałam więc samej siebie jako potencjalny obiekt westchnień kogokolwiek, w tym również zboczeńca upatrującego swoje zainteresowania w młodych dziewczynkach. Sytuacja z Jarem osiągnęła jednak swoje apogeum, gdy już nie miałam najmniejszych złudzeń, co do intencji i celów jego wizyt. Pewnego dnia napisał mi sms, o treści: „Nadal walczymy, jesteśmy coraz bliżej celu, mam nadzieję, że zjadłaś przygotowany posiłek. Jutro Cię odwiedzę z nowymi wieściami. Spokojnej nocy Aniu…” Złapałam się za głowę. Jaro nie odpuszczał, a ja zaczęłam się czuć nękana. Powiedziałam o tym paru bliskim mi osobom, nie każdy niestety dostrzegał w jego działaniach coś alarmującego, lub niepowołanego przekonując mnie dodatkowo, że przecież nic się złego nie dzieje: „A nuż ten bioenergoterapeuta coś wymyśli, skoro lekarze pomóc nie potrafią? Spróbuj, co Ci szkodzi?” – słyszałam, od osób, które potencjalnie powinny być pierwsze, by mnie przed takimi zagrożeniami ochronić. To jeszcze bardziej mieszało mi w głowie. Sama jednak w końcu zorientowałam się, że z tym człowiekiem jest ewidentnie coś nie tak i że to nie jest normalne, że pisze do mnie wieczorne sms-y i przynosi mi upominki do szpitala. Dopiero wtedy zrozumiałam, że koniecznie muszę coś z tym zrobić. Jaro ponownie pojawił się u mnie z wizytą, tak jak zapowiedział w swojej wiadomości na dobranoc. Ponownie siadł bardzo blisko przy moim łóżku. Poczułam się zażenowana tą całą sytuacją. Było mi wstyd przed samą sobą, i nie mogłam uwierzyć, że byłam tak naiwna i głupia dopuszczając do tego, aby ten człowiek zdobył mój numer telefonu, a teraz nawiedzał mnie codziennymi wizytami w szpitalu. Jaro zaczął rozmowę na temat przekazywania energii i o tym, że bioenergoterapeuta stwierdził, że pewne procesy zostały zatrzymane w moim organizmie w wyniku reakcji obronnych i że teraz muszę oczyścić organizm z chorobotwórczych drobnoustrojów, a następnie pobudzić układ nerwowy do pracy poprzez zastosowanie bodźców. „No więc teraz najważniejsze Aniu.” Spojrzałam z przerażeniem w jego stronę… „Co takiego?” – zapytałam niepewnie. „No jak to co? Mówiłem Ci ostatnio. Refleksoterapia! Zaczyna się ją od stóp, dostałem odpowiednie instrukcje, ćwiczyłem i czytałem przez ostatnie dni. Musimy to zrobić!” „Ale, że co zrobić?! że jak?!” Byłam totalnie zszokowana, najgorsze było to, że ten zbok był wtedy sam ze mną w sali bo Ola akurat była na jakimś badaniu, a dziewczyna, która leżała na łóżku obok odbywała swój codzienny rytuał w postaci wielogodzinnego joggingu po szpitalu. Zbliżył się do mnie jeszcze bardziej i nakazał żebym odsłoniła mu stopy (!), a on będzie uciskał newralgiczne punkty… Wtedy to moja cierpliwość i cały szacunek do Pana w średnim wieku, który rzekomo usiłuje mi pomóc zostały złamane. Wybuchłam i ostro zaznaczyłam, że nie życzę sobie żadnego dotykania moich stóp, ani jakichkolwiek innych części mojego ciała. I, że żądam aby natychmiast opuścił sale i więcej tu nie wracał. Mam wrażenie, że i tak byłam zdecydowanie zbyt łagodna biorąc pod uwagę całokształt tej chorej sytuacji. Chyba ten jego niewinny uśmieszek i wyłaniające się spod okularków spojrzenie przypominające Ambrożego z Akademii Pana Kleksa dawało złudne wrażenie, że jest to tylko Bogu ducha winien człowiek chcący udzielać bezinteresownej pomocy. Dlaczego jednak tylko mi? I dlaczego w taki sposób? Ten altruista od siedmiu boleści, został w tamtym momencie zdemaskowany i nie miałam już najmniejszych złudzeń, że jest zbokiem, który czyha na naiwność młodej chorej dziewczyny. Po incydencie ze stopami i awanturze, którą z tego powodu zrobiłam, Jaro nie wdawał się w dyskusję i za dużo nie tłumaczył, powiedział, że rozumie i pozwoli mi teraz odpocząć… Poczułam jeszcze większe zażenowanie. Ten człowiek powinien wtedy dostać ode mnie takiego liścia w twarz, żeby nie pozbierać się przez cały kolejny tydzień, a ja zdołałam tylko go wyprosić.

c294952706_zboczeniec

Najważniejsze, że poszedł. Miałam wrażenie, że po czymś takim już na pewno da mi spokój. Niestety najgorsze dopiero się rozpoczęło… Jaro odwiedził mnie ponownie. Na moje szczęście nie było mnie wtedy w sali i na pomoc jak zawsze przyszła Olka, która powiedziała, że przenoszą mnie do innego szpitala, z zaznaczeniem, że nie ma pojęcia, co, gdzie i jak. Nie wiem, czy Jaro uwierzył w to kłamstwo, w każdym razie wieczorem tego samego dnia rozdzwonił się mój telefon. Jaro nieustannie próbował się się ze mną skontaktować, napisał też sms, żebym koniecznie odebrała telefon, bo nie wie co się ze mną dzieje i bardzo się martwi. Trwało to cały wieczór. Mimo tego, że byłam w szpitalu pełnym ludzi, przestałam czuć się bezpiecznie. Dzwonił bez przerwy również następnego dnia, postanowiłam więc całkiem wyłączyć telefon. Włączyłam go ponownie wieczorem i na ekranie zobaczyłam 30 nieodebranych połączeń!!! Nie czekając na dalszy bieg wydarzeń poinformowałam jedną z pielęgniarek, że jest taki człowiek, który mi się naprzykrza, a wręcz mnie nęka i żeby pod żadnym pozorem go do mnie nie wpuszczać. Być może dlatego, kiedy Dewiant znowu pojawił się w szpitalu, czyhał na mnie już nie w sali, a na korytarzu. Zatrzymał mnie, zaczął wypytywać o mój telefon, bo chyba się zepsuł. Przyniósł nawet drugi aparat, żebyśmy mogli pozostać w kontakcie (!). Mówił, że się o mnie martwi, bo słyszał, że mnie wypisują i on chce wiedzieć gdzie i kiedy… Byłam cholernie wystraszona. Powiedziałam, że spieszę się na badanie, po czym szybko zbliżyłam się do dyżurki pielęgniarek. Jedna z nich podeszła do mnie, spojrzała na Jara i zapytała: „Co tam Ania? Wszystko ok?” Wtedy Jaro niezwłocznie się pożegnał i odszedł. To był moment, w którym odpuścił na dobre. I od tamtej pory już nigdy się nie odezwał. Ja jednak nie zapomnę tego do końca życia…

Dziś, kiedy patrzę na te wydarzenia z perspektywy czasu, dociera do mnie wiele rzeczy, których kiedyś nie dostrzegałam. To w jaki przemyślany sposób postępował Jaro… Jak próbował zdobyć moje zaufanie swoją fałszywą troską… To, w jaki sposób posłużył się cudzym autorytetem, żeby uśpić moją czujność. Jak próbował mnie od siebie uzależnić, wmawiając mi, że dzięki niemu zostanę wyleczona, że to on wie, jak się o mnie zatroszczyć… To jak mnie osaczał… Ten prezent, aparat telefoniczny… To jak mówił, że jak czegoś nie zrobię, to komuś będzie przykro… To nie był przypadek, że wybrał sobie tak chorą osobę w bardzo trudnej sytuacji, grał na moich emocjach. To wszystko miało na celu złamanie mojego oporu, przywiązanie mnie do niego. Przecież gdyby zdobył moje pełne zaufanie, gdybym uwierzyła, że on jako jedyny chce i umie mi pomóc, mógłby zrobić ze mną dosłownie wszystko… Napawa mnie to niewyobrażalnym wręcz obrzydzeniem, zwłaszcza jak sobie pomyślę, że być może nie byłam jedyną osobą, na której stosował swoje sztuczki… Mam nadzieję, że ta historia będzie stanowić przestrogę dla innych osób, dlatego o tym napisałam. Chcę jednak całkowicie wyprzeć z pamięci zarówno Dewianta Jaro, jak i całą tę odrażającą historię. Dlatego też w kolejnej części mojej historii opowiem Ci, Drogi Czytelniku, jak wyglądała dalsza część mojego pobytu na oddziale Dystyngowanej Grety i jak nieomal zostałam okaleczona na całe życie…

podpis_przezrklik_fundacja_small

18 myśli w temacie “Moja historia cz. IX Gdy czujność śpi, budzi się zło…”

  1. Znów Twoja opowieść wciska w fotel… Całe szczęście, że miałaś się na baczności. Zdumiewające, że są ludzie, którzy tak bezwzględnie potrafią wykorzystać czyjąś słabość. Ja myślę, że w Lawendowej Dolinie ktoś z personelu mógł wiedzieć o skłonnościach tego dewianta, tylko nikogo to nie obchodziło….

    Polubione przez 2 ludzi

    1. Dzięki 😉 masz absolutną rację. Na szczęście w ostatnim momencie udało mi się podjąć kroki zwalczające nieproszonego gościa. Mam tylko nadzieję, że nikt potem nie dał się nabrać na jego fałszywą troskę…

      Polubienie

  2. Trochę ciężko znaleźć cenzuralne słowa na takich ludzi. Włosy się na głowie jeżą zwłaszcza myśląc o tym, czego nie napisałaś wprost, ale mogło się wydarzyć w przypadku osób mniej czujnych.

    Ale nie chciałem o tym się rozwodzić, tylko trochę Ci polukrować. Nie jestem czytelnikiem blogów, nie widziałem jakiegoś głębszego sensu w tym, by czytać przemyślenia innych (w większości dość miałkie zresztą), szkoda mi było czasu. Do tej pory. Wiadomo, wszystko zależy o jaki blog chodzi, diabeł tkwi w szczegółach.

    Budzę się o wschodzie słońca, nie mam rolet jeszcze i słońce pierwsze swe promienie kieruje na mą poduszkę. Ale głupio tak zrywać się i tłuc po mieszkaniu o tak nieludzkiej porze. Jak już miałem okazję wcześniej wspomnieć – od kilku dni gdzieś Twoja historia tłucze mi się z tyłu głowy stanowiąc inspirację i materiał do przemyśleń, którymi – jeśli nie masz nic przeciwko – przynajmniej w części chciałem się tu podzieli a czas po temu jest idealny. 🙂

    Blog i Twa działalność w mediach społecznościowych – jestem pod ogromnym wrażeniem. Chodzi mi zwłaszcza o Twe pióro (tudzież palce stukające w klawiaturę/wyświetlacz). Bardzo miłe dla czytelnika, lekkie nawet jeśli opisywane przez Ciebie przeżycia są dramatyczne. W wielu miejscach udaje Ci się jakimś humorystycznym ozdobnikiem, porównaniem homeryckim dryfującym w stronę absurdu „ulżyć” wagi całego tekstu. To wielki i nieczęsty talent, myślę, że mocno podpierany pogodą ducha której choroba i wszystkie przykrości z nią związane nigdy nie będą w stanie zdławić. Jeśli obawiałaś się – jak wspominałaś na starcie – że wpisy będą miały formę utyskiwania to możesz te obawy śmiało porzucić. Na same wydarzenia masz ograniczony wpływ ale forma ich przekazywania nam jest fantastyczna, czyta się jak dobrą powieść, jedynym minusem jest to, że to nie fikcja literacka… Zawsze jak sobie to uświadomię ściska mi się gardło. Nie wiem, czy to planowane, ale prawie z każdego wpisu bije lekkie światełko optymizmu i nawet najmroczniejsza wizyta w takim czy innym przybytku zaowocowała czymś dobrym albo wartym wspomnienia z uśmiechem. Ludzie zapominają, że życie nie jest czarno-białe, Ty zdajesz się każdą łyżkę miodu w beczce dziegciu wynajdziesz i należycie ją nam przedstawisz . ;)W ogóle Twoje wpisy też mają bardzo przemyślaną konstrukcję, mimo, że myśli zazwyczaj mają tendencję do błądzenia i przeskakiwania na różne tematy to ja jako czytelnik „nadążam” z łatwością.

    Już w pierwszym wpisie mógłbym wynotować co najmniej kilka złotych myśli, które wydrukowane powinny wisieć w widocznych miejscach każdego – zwłaszcza uważanego za okaz zdrowia – człowieka. Choćby dlatego uważam każdy poranek spędzony na lekturze Twojej „pisaniny” za spędzony owocnie i liczę, że znajdziesz czas i siły, by dalej dzielić się z nami swoją historią powrotu do zdrowia. 🙂

    Pozdrawiam, wszystkiego dobrego ze zdrowiem na czele

    Polubione przez 1 osoba

    1. Bazzyliszek naprawdę super fajnie mi się czyta takie komentarze 🙂 Dziękuję Ci, że poświęciłeś czas na przeczytanie moich postów i dziękuję za ten wachlarz pochwał. Bardzo mnie cieszy to, że dostrzegłeś w tym wszystkim właśnie te wartości, które staram się przekazać. Jestem prawdziwie wzruszona 🙂 🙂 Jeszcze raz dziękuję i mam nadzieję, że nie zawiodę w kolejnych wpisach 🙂 Pozdrawiam.

      Polubienie

    2. „Propsuje” komentarz bo i ja zauważyłem coś więcej niż ‚tylko’ talent literacki ‚naszej’ bohaterki. Mimo że nigdy nie czytałem blogów to ten wciągnął mnie jak Tommy Lee Jones w Ściganym…. Od zawsze wiedziałem, że najlepsze filmy czy książki to te oparte na faktach, na prawdziwych doznaniach. Bo przecież nie ma jak dobry, prawdziwy scenariusz, który pisze ŻYCIE!!

      PS: Odnośnie wpisu nt. ‚sajko fana’ to mam na to dwa słowa – O KURWA!!
      Pozdrawiam Wszystkich co też tak sądzą bez owijania w piękne, nietuzinkowe i wysublimowane onomatopeje!!

      Polubienie

  3. Przeczytałam całą Twoją historię tutaj i mimo tego, że w porównaniu z Twoim, mój problem był dużo mniejszy i innej natury – wiem co czuje się pod względem psychicznym, kiedy nikt nie wie co ci jest, a ty nic nie możesz z tym zrobić czegokolwiek.

    Polubienie

  4. Polska służba zdrowia.. Też zdążyłam się przekonać jak ‚cudownie’ to wszystko działa. Nie miałam problemu na taką skalę jak Ty Aniu, ale jestem po 4 operacjach kolana. Pierwsza gdy miałam 18 lat ostatnia 26.. Przy czym dwie operacje nieudane. Teraz całe życie przede mną, ale dni czasami bywają ciężkie bo noga nadal boli. Chyba trzeba się zebrać i zacząć z nimi walczyć. Jaka przyszłość czeka młodsze pokolenie, dzieci??? A u nich to wszystko działa taśmowo, schematycznie, często bez zbytniego zaangażowania bo przecież tylu ludzi się ‚przewija’..

    Polubienie

    1. Olu, to prawda… Niestety na walkę z tym systemem też trzeba mieć siły, której czasem brakuje, szczególnie gdy jest się chorym… Jak mawiają „By chorować w tym kraju trzeba mieć końskie zdrowie.” Mam nadzieję, że uda Ci się pozbyc problemów z nogą. Im choroba bardziej niestandardowa tym jest trudniej, ale mimo to czasem udaję się trafić na ludzkiego i dobrego lekarza i tego Ci życzę. Pozdrawiam

      Polubienie

  5. Jak to czytałem to aż marzyło mi się aby wparować do tej sali i przepędzić kolesia na kopach. Trafiło na starszą dziewczynę (niż mu się wydawało ) , która ma swój rozum i się nie dała, ale co jak znajdzie sobie młodszą która może być bardziej naiwna? Mam nadzieje że ktoś go dojechał…

    Polubienie

    1. Cichy, teraz i ja zrobiłabym podobnie, już na samym początku tej znajomości i to z niemałym hukiem… Chciałam tym tekstem podkreślić też to, że czasem nawet dojrzali ludzie z głową na karku mają przeróżne sytuacje i problemy w życiu, gdy ten rozum nie zawsze w porę wyłapie fakt, że ktoś właśnie żeruje na ich słabości np. sugerując fałszywą pomoc. Ja akurat byłam w takim stanie i takiej sytuacji, że ostatnią rzeczą, o której myślałam było to, że jakiś tam starszy pan, również pacjent szpitala jest kryptozbokiem i próbuje mnie wykorzystać. Dopiero po jakimś czasie otworzyły mi się oczy, czego teraz żałuje, bo po części ten brak czujności i moja słabość stowrzyły mu pole do tych wstrętnych podchodów, przez co on w przyszłości może ponownie próbować to robić w kierunku kogoś innego, jeszcze słabszego…, widząc, że poprzednim razem nie został już na starcie zdemaskowany i od razu wykopany na zbity pysk. Mam jednak nadzieję, że mówienie o takich sytuacjach wyostrzy w ludziach czujność na takie zachowania, bo niestety zło potrafi czaić się na każdym kroku…

      Polubienie

      1. Trzeba wrzucić na olx ogłoszenia w stylu „Oddam pralkę. Jak nowa, używana trzy miesiące. Oddaje bo wyjeżdżam. Kontakt jedynie telefoniczny, nie odpowiadam na smsy” i podać numer tego niegodziwca, a ogłoszenia dodać w każdym mieście wojewódzkim z innymi sprzętami (lodówka, piekarnik, żelazko itd.). Będzie miał tysiąc telefonów dziennie.
        A Tobie Aniu życzę powrotu do zdrowia i powodzenia w zbiórce na leczenie. Ja już Cię wspomogłem i myślę, że po publikacji artykułu na Joe liczba wpłat wzrośnie.

        Polubienie

  6. Fajnie się czyta tego bloga, pomimo, że te historie, które Ci się przytrafiły wcale już takie fajne nie były. Masz dopiero 30 lat a już tyle przeżyłaś i tak bardzo życie Cię doświadczyło.
    trochę Ci spamuję, bo chyba pod każdym Twoim tekstem zostawiam komentarz, mam nadzieję, że nie będziesz mi miała tego za złe.

    Polubienie

Dodaj komentarz